Recenzja filmu

Pewnego razu... w Hollywood (2019)
Quentin Tarantino
Leonardo DiCaprio
Brad Pitt

Piotruś Pan z miotaczem ognia

Quentin Tarantino – celuloidowy patron uciśnionych, piórem błogosławiący dokonywanej przez nich w zapalczywym gniewie zemście – dostarczył dziewiąty z dziesięciu zaplanowanych przez siebie
Quentin Tarantino – celuloidowy patron uciśnionych, piórem błogosławiący dokonywanej przez nich w zapalczywym gniewie zemście – dostarczył dziewiąty z dziesięciu zaplanowanych przez siebie tytułów. Jak sam zapewnia – jeśli powstanie dziesiąty, będzie już tylko epilogiem do jego filmografii. Filmografii ilościowo oszczędnej, ale jakościowo już zdecydowanie potężnej. Być może to właśnie świadomość schyłkowości jego reżyserskiej kariery każe czytać "Pewnego razu... w Hollywood" jako pierwszy akapit adresowanego do Fabryki Snów listu pożegnalnego, choć nie ulega wątpliwości, że gdyby to właśnie ta produkcja miała zamknąć dorobek jednego z najbardziej cenionych twórców filmowych naszych czasów, zrobiłaby to nad wyraz godnie. 

Niektórych konkluzji nie ma sensu odkładać na później: autor "Nienawistnej ósemki" po raz kolejny zagrał na nosie wszystkim przytakującym komunałowi głoszącemu, że życie pisze najlepsze scenariusze, podpisując się tryumfalnym gestem pod kolejnym, żywym manifestem wyzwolonej twórczości filmowej. Zapytany podczas jednego z wywiadów o to, czy występujący w jego ostatnim utworze Brad Pitt byłby w stanie spuścić łomot będącemu jedną z drugoplanowych tu postaci Bruce'owi Lee, Tarantino miał odpowiedzieć: "OK, Brad PittBrad mógłby mieć problem z Bruce'em Lee, ale grany przez Brada Cliff mógłby go pokonać. [...] To postać fikcyjna, więc jeśli mówię, że Cliff mógłby pobić Bruce'a, to Cliff mógłby tego dokonać, bo takim go właśnie wymyśliłem". Ten respons mówi wszystko na temat podejścia twórcy do scenariopisarstwa, ale przede wszystkim – na temat bezgranicznej miłości, jaką zainteresowany darzy filmową fikcję. 


A jednak, "Pewnego razu... w Hollywood" nie jest wykorzenioną z rzeczywistości, przesłodzoną fantasmagorią, gdyż mimo przyjemnie optymistycznego, kapitalnego, rock'n'rollowego soundtracku i osadzenia akcji w krainie wielkich możliwości, potrafi boleśnie sprowadzić na ziemię. Jest tutaj scena, w której grany przez Leonardo Dicaprio westernowy aktor, Rick Dalton, przeżywa potężny kryzys podczas zdjęć do produkcji mającej zadecydować o jego przyszłym życiu zawodowym. Gdy rozmawiając w przerwie z małoletnią koleżanką z planu, płacze nad swoją wchodzącą w ostry zakręt karierą, dostajemy jasny sygnał, że Fabryka Snów produkuje nie tylko te dobre. Dalton przypomina trochę George'a Valentina z "Artysty". Zadomowionemu w telewizyjnej niszy, zapijaczonemu aktorowi w kowbojskim kapeluszu ciężko nadążyć za zmieniającymi się branżowymi trendami i gładko odbyć przeprowadzkę na duży ekran, podobnie jak gwiazdorowi kina niemego z arcydzieła Michela Hazanaviciusa trudno było utrzymać się przed kamerą w obliczu nieubłaganie nadchodzącego udźwiękowienia.

Wraz z pozycją Daltona trzęsie się w posadach fucha jego oddanego przez Brada Pitta dublera – wspomnianego Cliffa Bootha – na co dzień niepozornego, w rzeczywistości zaś śmiertelnie niebezpiecznego byłego wojskowego. W opinii reżysera widowiska jest to najbardziej ekscytujący i dynamiczny duet aktorski od czasu, gdy kadr podzielili Robert Redford i Paul Newman. Niezależnie od tego, czy zgadzamy się z nią, czy nie, wiemy, że ani Dicaprio, ani Pitt nie nadrabia urodą warsztatowych braków. Wskakując w buty swoich postaci w sposób pozbawiony kompleksów, rozbrajająco pewny i takoż naturalny, obaj udowadniają tylko tyle, że niczego udowadniać nie muszą. Motyw znacznie wykraczającej poza ramy czysto zawodowej współpracy relacji ich fikcyjnych bohaterów stanowi oś fabuły, na którą nawinięto wątki będące udziałem autentycznych postaci drugoplanowych: m.in. Bruce'a Lee (Mike Moh), Steve'a McQueena (Damian Lewis), Sharon Tate (Margot Robbie) i wdowca po niej, Romana Polańskiego (Rafał Zawierucha).

Ta ostatnia decyzja castingowa jest dla polskich widzów miłym akcentem, nawet jeśli mówimy o roli dalece epizodycznej. Takie pikantne smaczki obsadowe z serii krótko, acz treściwie są tu zresztą normą. Niewiele więcej wersów scenariusza dostało się przecież gwiazdom naprawdę wielkiego formatu, jak choćby Alowi Pacino grającemu agenta Daltona, Marvina Schwarza czy Kurtowi Russellowi, który, oprócz pełnienia funkcji narratora, pojawia się na ekranie dosłownie na chwilę, jako Randy – koordynator kaskaderów. Ze względu na brak jednego, prostolinijnie poprowadzonego wątku fabularnego "Pewnego razu... w Hollywood" już w pracowni zyskał status młodszego brata głośnego "Pulp Fiction", choć czytając utwór między wierszami, bez trudu ekstrahujemy z tego konglomeratu prawdy i wytworów genialnej wyobraźni spójną treść.

"Pewnego razu... w Hollywood" podejmuje bowiem również temat prawdziwych wydarzeń, a mianowicie zabójstwa rodziny i przyjaciół Polańskiego, ale jeśli uczestnik seansu liczył na dokumentalną wartość poświęconego tej sprawie aktu – mógł się srodze rozczarować. Intencją twórcy jest tu bowiem przede wszystkim nieskrępowana celebracja filmowej fikcji. Tarantino raz jeszcze poprawił napisany przez los scenariusz i przepuścił przez własny filtr oblicze brutalnego porządku świata, opowiadając swoimi ustami tradycyjnie krwawą, a przecież tak piękną, hollywoodzką legendę. Przez ten lokowany w kontekście narodzin subkultury hipisowskiej, subtelnie oniryczny making-of herosów X muzy wyraźnie przebija swoista mityczność, którą czuć w samym już tytule dzieła, nawet jeśli oficjalnie odsyła on do dorobku wielkiego Sergio Leone, któremu alchemik b-klasowej estetyki składa nie pierwszy już pokłon.

Zamiast szmirowatej laurki Fabryka Snów dostała od jednego ze swoich najzdolniejszych marzycieli film wyjątkowy, wyważony, niby ociekający gęstym klimatem przełomu lat 60. i 70., a przecież tak świeży i doskonale oddający zarówno kapryśne realia, jak i magię najsłynniejszej dzielnicy Los Angeles. "Pewnego razu... w Hollywood" to jeden z tych filmów, z których latami wyławiać będziemy sceny-perełki i łapczywie spijać pikantne dialogi z ust aktorów, którzy zamiast wypatrywać piątku, czekają na poniedziałek i których organiczna gra dopełnia obrazu bijącej z ekranu, branżowej frajdy. Podobnie jak w "Bohaterze ostatniej akcji" Johna McTiernana mamy tu niezwykłość wymyślonego świata przeciwstawioną bezdusznej rzeczywistości, ale zamiast otwierać między nimi portale, czy od niechcenia oprowadzać nas po atelier, Tarantino postępuje w sposób znacznie bardziej elegancki: poetycko rozmywa granicę, serwując autotematyczny, aczkolwiek przepysznie niedosłowny obraz tytułowego Hollywoodu.  
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Historia jest jak dobre stare kino. Przed twoimi oczami przesuwają się bohaterowie: zwycięzcy i... czytaj więcej
Quentin Tarantino jest w gronie tych nielicznych reżyserów, którym udało się widownię zaskoczyć... czytaj więcej
W każdym roku pojawia się kilka filmowych pereł - najgłośniejszych i najbardziej oczekiwanych przez... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones