Przesadzasz. Nie jest to poziom Spielberga z "Monachium". Zdjęcia też nie ta klasa, co u Kamińskiego.
I ten utwór na końcu, "La Mer" - wydaje mi się, że wcześniej był wykorzystany w innych filmach i to trochę ch*jowo wyszło. Sądziłem, że po wszystkim, Smiley wejdzie do domu, usiądzie na kanapie nie zdejmując ubrania i butów, pojawi się wówczas ten charakterystyczny motyw fortepianu przewijający się przez cały film, odjazd kamery i koniec. Niestety, Alfredsona nie stać na takie wyrafinowanie. W dzisiejszym kinie, gdy reżyser nie wie w jaki sposób poradzić sobie z emocjami w danej scenie, zawsze wrzuca pie*doloną piosenkę. Raz wychodzi to lepiej ("Magnolia" - wszyscy śpiewają razem), a innym razem gorzej ("Szpieg').
Ta piosenka to był mój ulubiony element. A w Magnolii byłem zażenowany. Gust. :D
Ja wiem, może bardziej odwagi. Zrobić film w wypłowiałych szarościach, w tempie które przypomina serial z Aleciem Guinnessem (nastolatki wiercą sie w krzesłach, gryzą niecierpliwie popcorn), taki zupełnie antybondowski. Dzisiaj? Trzeba mieć jaja.